Cykl wspomnień – Zofia

Wysłuchałam i spisałam wspomnienia pani Zofii .

To kolejna odsłona cyklu, w którym poznajemy przeżycia Seniorów z Klubu Senior+

Terapeuta Bożena Daniluk

Pochodzę z Lubelszczyzny.

Urodziłam się w 1943 r. we wsi Kajetanówka. Byłam najstarsza z sześciorga rodzeństwa. Opiekowałam się dziećmi, mama zajęta domem od rana do wieczora, a ojciec prowadził sklep. Nie lubiłam tego zajęcia i zawsze zarzekałam się, że nigdy nie będę miała dzieci. W przyszłości los obdarował mnie szczęśliwie jedynakiem. Mieszkaliśmy w małym domku gdzie była gliniana podłoga. Dom był drewniany i jesienią trzeba było „ogacać” ściany słomą i liśćmi na zewnątrz, żeby było ciepło. Przed uroczystościami podłogę malowało się rudą gliną, aby zmienić kolor. W małych okienkach wisiały papierowe, wycinane w kwiaty firaneczki.

Nie było światła, tylko lampy naftowe. Wieczorami słuchało się radia na „anodę”. Było to źródło zasilania, kosztowało w sklepie 28 złotych. Jak się wyczerpało, to trzeba było wymienić na nową.

Moje dzieciństwo było bardzo ciekawe, ale i trudne. Na łąkach pasłam krowy i koni. Sama musiałam pętać sznurami nogi konia żeby nie uciekł. Czasami znużona zasnęłam w rowie, a krowy poszły w żyto do sąsiada .Dostałam wtedy porządne lanie po plecach, a na dodatek do ucha weszła mi czerwona, duża mrówka .Sama musiałam się jej pozbyć płacząc okropnie

Tato zimą woził nas do szkoły saniami. Z lekcji wracaliśmy do domu pieszo. Uczyłam się dobrze, byłam pilną uczennicą.

Do I Komunii szłyśmy z mamą do kościoła do Dubienki, było do przedreptania 10 km. Szłyśmy boso. Przed miasteczkiem mama umyła mi nogi w rzece i dopiero założyła buty.

Do szkoły też chodziliśmy boso. Buty były tylko na szczególne okazje.

Pamiętam tekturowy tornister i zeszyt na okładce którego była tabliczka mnożenia. Bardzo o niego dbałam, chociaż nieraz wpadał mi do wody na bagnach, kiedy przez łąki na skróty biegłam do domu. Tornister i zeszyty suszyłam nad piecem.

Bardzo przeżyłam chorobę mojego 3-letniego braciszka. Chodził często do sąsiada i przesiadywał u niego w domu.

Sąsiad był blady, mizerny i cały czas kaszlał .Mieszkał samotnie, więc mama wysyłała nas do niego z zupą albo świeżo upieczonym chlebem.

Brat skarżył się na ból nogi, nie spał i płakał całe noce.. Okazało się, że zaraził się gruźlicą. Lekarz stwierdził gruźlicę kości. Nogę wsadził w gips i codziennie jeździliśmy do pielęgniarki na zastrzyki ze Streptomycyny , podawano mu też tabletki PAS.

Brat wyzdrowiał, a ja zachorowałam na anginę ropną .Wieczorem miałam straszne drgawki i wysoką temperaturę .Strasznie bolało mnie gardło. Nie mogłam napić się wody, ponieważ wylewała się nosem .Mama ugotowała kartofle, utłukła , wsadziła w ręcznik i gorące okładała mi szyję. Po bracie zostały trzy zastrzyki, które mnie uratowały.

Do dzisiaj pamiętam, szklane strzykawki w metalowym pudełku, igły, pęsetę i okropny ból pośladka .Byłam dzielna, chociaż łzy płynęły po policzku ciurkiem.

W piecu paliło się torfem. Musieliśmy wykopywać torf, suszyć i układać w „kraczkę” żeby był przewiew i dobrze wysychało. Potem bryły torfu wkładało się do pieca. Bardzo dobrze się paliło i trzymało w domu ciepło.

Gospodynie prały ubrania w rzece Bóg .W koszach przynosiły bieliznę i „kijanką” czyli packą prało się na kamieniach.

Pamiętam proszek 30% i gorszy 12%, który można było kupić w naszym sklepie.

Kiedy chodziłam do czwartej klasy bronowałam pole.

Siało się len, potem ręcznie plewiliśmy. W kanałach po torfie moczyło się włókna i wybielało na słońcu.

Dziadek prządł len na kołowrotku i tkał płótno. Z takiego płótna szyli garnitury, spodnie. Spaliśmy po kilkoro osób w jednym łóżku na siennikach ze słomy .Sienniki przykryte były płótnem wykrochmalonym jak dykta .Prześcieradło było maglowane maglem na zimno, albo prasowane żelazkiem na żar z pieca. Pamiętam kominek w żelazku z płaskorzeźbą dziadka z brodą. .Trochę słoma gryzła, ale można się było do tego przyzwyczaić.

Mama po swojej prababci odziedziczyła niemiecką maszynę bębenkową do szycia „Singer” .Teraz maszyna ponad stuletnia stoi u mnie w pokoju. Tato zmienił pas do maszyny, zrobił ze skórzanej skakanki. Szyję nią wszystko , tylko stylonu nie „łapie”.

Przed Świętami do 2 w nocy, kiedy pozostałe dzieciaki spały, wspólnie z mamą piekłyśmy ciasteczka i chowałyśmy głęboko do kufra żeby nie zjadły. Robiłyśmy też „sacówkę” czyli pierogi z soczewicą.

Największy świąteczny przysmak.

Tato przynosił choinkę z lasu tak ,żeby gajowy go nie złapał ..Rzucał pod stół snopek siana, żeby dzieci się bawiły a ja z mamą robiłam ze słomy łańcuszki , szopki z zapałek, owijałyśmy orzechy bibułą i wieszałyśmy na choince .Potem choinkę ozdabiałyśmy anielskim włosem i przypinałyśmy do gałązek świeczki…Całe święta śpiewaliśmy Kolędy .W domu była” kantyczka”- śpiewnik z kolędami z pożółkłymi kartkami . .Dzieci dostawały od Mikołaja cukierki, nie było żadnych prezentów.

Tato w szufladzie, w pudełku chował pióro wieczne z atramentem. Używał go tylko na specjalne okazje.

Z wielką dumą napełniał atramentem pióro i pisał urzędowe pisma.

Często „pożyczałam „ je i w skryciu przepisywałam do zeszytu teksty piosenek. Pewnego dnia, tylko na moment zostawiłam pióro w żłobie na sianie. Gdy wróciłam – przeżyłam straszny szok. Nozdrze i język kobyły o imieniu Izabela było granatowe a z pióra zostały tylko strzępy. Chciałam umrzeć!!

Tato często szukał swojego pióra. Ja również uczestniczyłam w poszukiwaniach. Nigdy nie przyznałam się do swojego czynu.

Byłam dziewczynką sprytną i ruchliwą. Podczas zabaw z rówieśnikami zawsze wygrywałam w zbijanego. Pewnego dnia mama zrobiła wino z landrynek. Zawołała mnie i prosiła żebym spróbowała. Myślałam ,że to wszystko dla mnie i wypiłam to co było w butelce. Degustacja skończyła się drzemką na słomiaku .Tato długo mnie szukał, a gdy w końcu odnalazł to powiedział do mamy- „dobrze ,że to nie chłopaczysko, pewnie czysty spirytus by wypijał”.

Najwspanialsze były żniwa .Mama pod drzewem rozkładała dużą , lnianą płachtę .Zrobiła dzieciom szałas. Postawiła dzbany z kwaśnym mlekiem i jedzenie.

Moim zadaniem było wiązać snopki powrósłem, które skręcało się ze słomy.

A kiedy zachodziło słońce piekliśmy w ognisku kartofle, wrzucaliśmy stare pędy jeżyn dla zapachu.

Jedliśmy posolone, gorące. Buzie dzieci były czarne od popiołu Dzieciakom mama dodawała do ziemniaków masła.

W tym czasie była „klęska urodzaju”. Rolnicy wysypywali do rowu wiśnie. Za kilogram owoców dostaliby tylko 20 groszy w skupie .Nie opłacało się im sprzedawać , więc w ten sposób pozbywali się nadmiaru, oczywiście dla dzieci był to raj.

Tym razem buzie były niebieskie.

Wieczorami darło się pióra z gęsi- osobno puch i osobno pierze. Schodzili się do nas sąsiedzi i opowiadali straszne rzeczy .Oczami dziecka widziałam zmory, duchy ,cienie chodzące pod oknami i słyszałam ciche szepty . Mieliśmy taką sąsiadkę, gdy tylko spojrzała na małe kurczaczki to wszystkie wyzdychały. A jak pochwaliła naszego pieska ,że taki ładny, to pies przewrócił się na bok i skomlał.

Często wspominam moją wieś, żółte pola, wianki z polnych kwiatów, pachnące rumianki, zabawy do późnego wieczora i kwitnące sady. Obecnie w Kajetanówce mieszka 9 osób.

Czego nauczyłam się w tamtych czasach?

Pracy, odpowiedzialności i radzenia sobie w trudnych sytuacjach .A co mi pozostało z dzieciństwa?

Śpiewam, gram w teatrze, biorę udział w konkursach recytatorskich no i oczywiście spisuję teksty piosenek, wiersze i przepisy kulinarne długopisem.

Zofia

Przejdź do treści